sobota, 20 lutego 2010

dziś sobota-pora na kąpiel

Za dawnych czasów (gdy byłam mała i grzeczna) u moich dziadków w sobotę odbywała się rytualna kąpiel. Rytualna, bo wymagała mnóstwa przygotowań i odbywała się raz w tygodniu-właśnie w sobotę, aby na czyściocha iść w niedzielę na mszę.W naszym przytulisku groziły nam jak się okazało podobne atrakcje.Woda- w studni (po przebadaniu zdatna do mycia, przed przebadaniem piliśmy i jak widać żyjemy), pomieszczenia na łazienkę brak( chałupka posiada bowiem dwie izby: kuchnię i pokój).Samotnym latem- nie problem.Wodę w garze, misce (zwanej miednicą),wiadrach itp. utensyliach pięknie nagrzewało słoneczko. Potem brało się konewkę z w/w cieplutką wodą, zawieszało ją na brzózce, rozbierało do rosołu ( czasem brak sąsiadów się przydaje) i gdy nie było komarów( co zdarzała się nader rzadko) brało "tusz".Gdy komary poczuły świeżą krew, chętny pomocnik musiał (dla przyzwoitości odzianego w co nieco)delikwenta oganiać od krwiopijców ręcznikiem( przekleństwa jakoś nie pomagały).Sytuacja komplikowała się nieco, gdy odwiedzili nas GOŚCIE.Żadna białogłowa nie chciała się obnażać pod brzózką, ku zdziwieniu obecnych tam "kawalerów" i wielu słownym zachętom ( im młodsza i ładniejsza tym zachęt było oczywiście więcej-pozwolę sobie tylko zauważyć,że gospodyni jakoś nikt nie zachęcał).Wszystkie, jak jeden mąż (czy raczej żona) wybierały wersję "na brudziocha". Zapadła więc decyzja -ROBIMY ŁAZIENKĘ!
Wykorzystaliśmy w tym zbożnym celu przyległy do domu murowany spichlerz (nic to,że w najwyższym punkcie 182 cm) i... udało się!Wannę odstąpił wujek a przetestowali SYNOWIE


A MIELI CO MYĆ
Noszenie wody wiadrami sprawiło,że bicepsy mieliśmy wszyscy ogromne( niestety moje spadły potem w dolne rejony od siedzenia przy blogu :)

piątek, 19 lutego 2010

Oszczędnością i pracą ludzie się...męczą

Zima nadal trzyma i nic nie wskazuje na to,żeby chciała odpuścić a ja zwykle o tej porze roku zaczynałam zaczytywać "Pod słońcem Toskanii" lub inne dzieło, w którym ktoś coś remontował,żeby pozytywnie zakręcić się do prac domowych.Na razie jednak pozostają wspomnienia, chyba,że zafiksuję się na robótkach ręcznych :)


Dom- wersja gospodarska- przez widoczną dziurę w oknie sprzęty poszły w siną dal

Praca wre


wersja nasza-miała być w kolorze koszulek reprezentacji Portugalii a wyszedł buraczek.


wersja na razie ostateczna (bo ostatnia). Zmurszały daszek zaraz spadnie mi na głowę-no chyba,że ktoś zbuduje werandę....(ta uwaga skierowana oczywiście do utalentowanego Męża)Szydełkowe firanki w oknach -wersja autorska(musiałam się pochwalić, a co mi tam) :)

czwartek, 18 lutego 2010

O drogiej drodze

Że na końcu wsi- trudno,że bez sąsiadów....hmmm ( jakoś się da),że do najbliższego sklepu 3km ( w każdą stronę)-zawsze można się odchudzić, ale,żeby bez dojazdu? Po kilku latach od naszego pamiętnego zakupu syn GOSPODARZA sponiewierał ojca,że ojcowizna poszła w obce ręce ( to tak jak nasze narzędzia, szmaty do podłogi itd). Wkrótce okazało się,że na sponiewieraniu nie poprzestał. Wykupił obok nas 5 ha nieużytków i z pomocą ojca dookoła ogrodził. Zawsze jeździliśmy drogą pod lasem a tu nagle NIESPODZIANKA! 200m "naszej drogi" jest za płotem sąsiada! Poszliśmy (z czapką w garści) negocjować. Nowy właściciel baaaardzo przyjazny "ależ proszę i przepraszam państwa, można przejeżdżać dopóki gmina nie "uzdatni" drogi ( istniejącej tylko na mapie,bo w rzeczywistości to jeżynowe chaszcze i 150cm szerokości miedzy nowym płotem a rowem), itp i kłaniam się nisko."No ależ sąsiad nam się trafił, pomyśleliśmy, ale na krótko, bo nazajutrz na szlabanie wisiała wielka kłódka a sam GOSPODARZ wytłumaczył nam,że po tej, już teraz naszej drodze( jeżyny po pas)on panie dawniej w "laczkach"mógł jeździć. Ja bym go od razu puściła w tych laczkach przez jeżyny ale mój NIESPOTYKANIE SPOKOJNY MĄŻ  ostudził mój zapał. Na pisemną odpowiedź gminy -co z drogą, czekamy do dziś. Traktory wytyczyły nowy objazd, trochę ujeździły teraz już naszą drogę, my pamiętamy o składaniu lusterek (nasi goście też) a przy większych zakupach Mąż -kierowca jedzie jak panisko a my truchtamy za samochodem dyrdaczkiem. Da się wytrzymać, aby do wiosny!

wtorek, 16 lutego 2010

kiedy skończy się zima ?!!!!

Jak co roku z utęsknieniem czekamy ,kiedy wreszcie zejdą śniegi,żeby z radością babrać się w naszym  ogródku.Skalniaczek coraz niższy,za to chwaściory coraz wyższe ale nie poddajemy się. Zimo jesteś piękna ale spływaj, bo nasze przytulisko teraz odcięte od świata (sąsiedzi byli, widzieli i ostrzegli) tęskni za nami tak jak my za nim :(

poniedziałek, 15 lutego 2010

o względnej teorii własności

Jeśli już coś masz, to szanuj i ciesz się z tego, bo nic nie trwa wiecznie.Szczególnie w domu, gdzie rzeczy zmieniają właściciela z własnej chyba inicjatywy. Bo przecież jeśli pewnego pięknego dnia łóżko w towarzystwie narzędzi szczotki i szmat do podłogi przez dziurę w szybie wielkości głowy niemowlaka samowolnie i bez ostrzeżenia opuściło nasz letni dom to inaczej niż samowolką tego wyjaśnić się nie da!Na szczęście Pan na włościach (czyli Mąż)potrafił szybciutko wydłubać z desek kupionych u pobliskiego wytwórcy trumien piękne i służące nam do dziś okiennice, no bo gdyby w ślady łóżka poszedł piec??Na szczęście razem ze stodołą zostaliśmy właścicielami kilku fur słomy.Poszwy na sienniki dała Mamusia Mężusiowa i dzięki temu wszyscy mieliśmy piękne szeleszczące słomą sny.A swoją drogą ciekawe dlaczego, gdy starą kłódkę należącą jeszcze do GOSPODARZA, zamieniliśmy na nową (tamta za karę poszła pilnować obory), rejterady naszych wiernych odtąd rzeczy skończyły się, jak nożem uciął.Pewnie , gdy nas nie było łózko chciało wrócić, nie dało rady i blady strach padł na resztę

niedziela, 14 lutego 2010

o kupowaniu





z kupowaniem domu 150 km od domu jest jak z jedzeniem ciastka przez szybę w cukierni-niby wiesz jak smakuje...ale co z tego?!Po obejrzeniu naszej chałupy dookoła jednogłośnie
( tu w znaczeniu,że tym jednym głosem byłam ja)

podjęliśmy decyzję o zakupie.GOSPODARZ (czyt. sprzedawca)obiecywał 30 arów i rezydencję a u notariusza okazało się,że to 17 arów i wiekowa chałupka bez wygód, należąca w dodatku do do jego chyba stuletniej matki staruszki, która jak się okazało była w dodatku niepiśmienna-Jak to pani nie potrafi się podpisać?-zdziwiła się notariusz. A kto tu się podpisał w dowodzie?zapytała
-Ja tam nie wiem, ale nie ja, bo ja pisać nie umiem-rezolutnie odpowiedziała pani Józefka a nam szczęki grzmotnęły o podłogę. Na szczęście odcisk palca(potwierdzony w majestacie prawa) wystarczył.Gratis dostaliśmy widocznego na zdjęciu puszczyka ,ale to już inna historia